A+ A A-
piątek, 24 sierpień 2012 10:21

French River Granitowy Raj cz. II

Pisałam już o French River, wpadającej do Georgian Bay - zatoki jeziora Huron, rzece położonej 300 km od Toronto na północ. Jej delta tworząca labirynt odnóg wśród granitowych skał, stwarza dziesiątki możliwości spływów canoe lub kajakiem, a i łodzią motorową można się tam wybrać, bo przeszkód w postaci przenosek jest niewiele, korzystamy więc z tego ile się da. Tym razem oddalamy się trochę od Georgian Bay.

 

Startujemy tak jak poprzednim razem z Hartley Bay Marina. Cztery osoby plus dwa koty. Płyniemy tak jak przedtem do Ox Bay, a z niej już nową trasą w górę rzeki wpływamy do Pickerel River. Wpłynięcie to nie jest takie łatwe, wiatr w twarz stawia nas w miejscu, musimy się na sam początek porządnie namęczyć. Pickerel River wynagradza nam ten wysiłek, bo choć pod prąd, wiatr się zmienia i wieje w plecy, popychając nas do przodu. Rzeka płynie prosto w dolnym jej odcinku, lewy brzeg równy, prawy rozlewa się na liczne odnogi w kierunku Georgian Bay.  W miarę dziko, trochę cottage'ów.


    Podpływają do nas rangersi, niezbyt sympatyczni na początku, po sprawdzeniu wykupionego pozwolenia stają się milsi.
    Po około 10 km Pickerel skręca w prawo,  rozlewając się w zatokę z wieloma granitowymi wyspami (opisuję ją od ujścia, więc trochę odwrotnie), szukamy tu miejsca na pierwszy biwak. Znowu wiatr w twarz. Znajdujemy miejsce wyglądające na wyjątkowo piękne, na lekko wyniesionej skale na cyplu, ale w momencie przybijania Edyta stwierdza, że śmierdzi tu czymś i to jest naftalina. Coś się jej wydaje, stwierdzamy. Wypakowujemy rzeczy i stajemy osłupiali. Cały kemping usłany kulkami naftaliny. Wiem, że gdzieniegdzie można wyczytać, że to odstrasza niedźwiedzie, ale żeby aż tak się bać, by przytaszczyć tu tego dobrych parę kilogramów?  Równie dobrze tę rolę mogłoby spełnić stare futro babuni. Zbieramy pieczołowicie kulki, niestety, wiele jest rozdeptanych. Jak oni tu wytrzymali w tym potwornym smrodzie? Teraz doceniam silny wiatr, który jest dla nas zbawieniem, bo zwiewa natychmiast zapach kulek.


    Rano ruszamy dalej, Pickerel znowu się prostuje, po mniej więcej ośmiu kilometrach dopływamy do autostrady nr 69. Tu już cottage przy cottage'u. Środkiem rzeki płynie motorówka ciągnąca nową przystań na beczkach, potem druga, i jeszcze jedna. Jakaś wyprzedaż była po drodze? I jeszcze facet z materacami, materace z przodu, nie mamy pewności, czy nas widzi, więc płyniemy do prawego brzegu. Okazuje się, że widzi, zrobił sobie małą szparkę, żeby mieć podgląd na to, co dzieje się przed nim. Ciągną wszyscy te zdobycze większe od nich jak mrówki do swoich domków. Prawy brzeg bardzo stromy, na górze cottage'e, dość gęsto, jedne malutkie i biedniutkie, drugie solidne, od wszystkich jednak wiodą długie strome schodki do pomostów na dole. Każde schodki inne, jedne wykute w skale, inne drewniane, zdobione, jeszcze inne metalowe, finezyjne. Przypominają scenografię z filmu "Imię Róży". Zmuszeni przez intensywny ruch pośrodku do przybliżenia się bardzo blisko brzegu, wymieniamy grzecznościowe uwagi z opalającymi się na pomostach ludźmi, a to że pogoda piękna, a to że jeszcze przyjemniejsza bryza. Przepływamy pod autostradą, pod nią dziesiątki jaskółek, porobiły tu sobie gniazda, zaraz potem jeszcze most kolejowy. Tuż przy autostradzie i torach domki. Jak w takim huku wypoczywać?


    Pickerel River wpływa w Cantin Lake. Wiatr wieje cudownie w plecy. Nastawiam kapok, pcha! Mogłabym wyciągnąć spod kotów karimatę, byłby wspaniały żagiel, ale takiego świństwa zwierzętom nie będę robić. Na zatoce facet na pełnym gazie ciąga dzieci na dmuchanej oponie, obserwuję go w strachu, czy dobrze wymierza odległość i czy dzieciaki nie łupną w brzeg albo w nas. Robi koła koło canoe, jakby mało miejsca było na wielkiej zatoce, a my musimy co chwila ustawiać się do fal. Zostawiamy Pickerel i dopływamy do przenoski. Jedna z odnóg French River postanowiła opuścić rzekę-matkę i połączyć się z Pickerel, na tej drodze spotkała zaporę z granitowych skał, spiętrzyła się w małe jeziorko i pokonała ją wąskim niewielkim kanionem zakończonym wodospadem. Przy wodospadzie kilku Hindusów łowi ryby. Przenosimy canoe, koty idą na własnych łapach, przepływamy jeziorko i przeszkoda w postaci płycizny, trzeba wysiąść i po kamieniach ciągnąć łodzie kilkaset metrów.            

Mijamy olbrzymie wyspy – to teren rezerwatów, na mapie duże ostrzeżenie "nie wolno biwakować", gdzieniegdzie wiekowe już domki letniskowe wciśnięte w tereny porośnięte solidnym liściasto-świerkowym lasem. Dopływamy do Głównego Kanału French River, na cypelkach mnóstwo miejsc kempingowych, ale wszystkie zajęte, kto pierwszy ten lepszy. Skręcamy w zatoczkę, jest miejsce! Prawdopodobnie ci przy Głównym Kanale pływają bez mapy i zajmują widoczne z daleka miejsca. Rozbijamy się, wieszanie plecaków, bóbr z żeremia obok obserwuje nas z wody, o zachodzie słońca zwyczajowy tutaj jak widać zmasowany atak komarów zmusza nas do wczesnego spania.


    Kolejny dzień zapowiada się deszczowo, a mamy kierować się teraz z biegiem rzeki i przepływać widowiskowy kanion, widoczny z mostu na 69-tce. Docieramy ponownie do autostrady, koty wyglądają ze schowanka, szum samochodów napełnił je nadzieją na rychły koniec ekscesów Arcykotów, czyli nas. A tu nic z tego! French River płynie tutaj w wąskim spektakularnym kanionie o skalistych wysokich brzegach. Można go podziwiać ze specjalnej kładki zrobionej przy nowym Visitor Center przy moście na drodze nr 69. Tyle razy przejeżdżałam tutaj, patrzyłam na kanion, a on nęcił – przepłyń mnie. Teraz tu jestem, ale z dołu nie wygląda już tak groźnie i tajemniczo. Kończy się wodospadem o wielu stopniach, można tu dojść krótkim szlakiem wzdłuż kanionu z Visitor Center. Pada, zdjęcia będą kiepskie, szkoda. Płyniemy do ostatniego postoju na wyspie, licząc, że zdążymy przed deszczem, niestety, oberwanie chmury. Przeczekujemy je na canoe pod rozciągniętą plandeką. Następnego dnia powrót do cywilizacji, co z jednej strony jest faktem smutnym, ale z drugiej też ma swoje plusy...


    Na tę trasę mieliśmy cztery dni, po pięć – sześć godzin pływania dziennie, można ją pokonać spokojnie w trzy dni, a kajakarzom i dobrym wioślarzom na canoe nie zajmie więcej niż dwa dni.


Joanna Wasilewska


Fot. A. Jasiński/J. Wasilewska

Opublikowano w Turystyka

 

French River to 105-kilometrowa rzeka, ok. 300 km od Toronto, stanowiąca tradycyjną drogę wodną między jeziorem Nippising a jeziorem Huron, używali jej Indianie, spławiano nią drzewa, a w XX w. odkryto piękno charakterystycznego krajobrazu Tarczy Kanadyjskiej. Stała się rajem dla wędkarzy, zaczęto tu budować cottage'e i przystanie, potem utworzono park prowincyjny, wciśnięty między tereny indiańskich rezerwatów. W latach 80. uznano ją za dziedzictwo narodowe Kanady. W swej delcie French River przedziera się przez skały uformowane 900-1600 milionów lat temu przez lodowiec, który ścierał je, miażdżył, kruszył, wygładzał. Masy wody French River, szukając ujścia do Georgian Bay, rozdzielają się, tworząc labirynt odnóg, kanałów, zatok, zatoczek, jeziorek, wodospadów i bystrz.

French river  trasa 2011

W Hartley Bay Marina na pomoście wodujemy canoe. Załadunek sprzętu na cztery dni. Możemy płynąć spokojnie, kontemplując widoki, bo nasz kolega Tomek, organizator wyprawy, trasę zaplanował tak, żebyśmy mieli jeden dzień w zapasie. Spieszymy się tylko na starcie, bo gzy tu tną okrutnie. Jest nas tym razem sześć osób plus dwa koty. Ponieważ to już prawie Georgian Bay i częste są tu bardzo silne wiatry, koty ubrane w kapoki. Wprawdzie umieją pływać, ale wiek już poważny, wolimy dmuchać na zimne. Koty, i do tego w kamizelkach, jak zawsze budzą sensację. Jak zwykle odpowiadamy na pytania, czy są tresowane i czy nie uciekną. Siedzą przy plecakach, czekając grzecznie na załadunek, mimo że obok szaleje po pomostach wielki mokry pies Rosjan, którzy o psie na smyczy czytali tylko w bajkach. Robimy kotom schowanko w canoe ze złożonej na pół karimaty. Nie będą siedziały na zimnym dnie, woda ich nie podleje, a nad nimi będzie daszek. Fifka jest czarna, słońce upiekłoby ją żywcem.
Wiosła w wodę i ruszamy. Najpierw przepłynąć musimy Hartley Bay i pełną cywilizację, cottage przy cottage'u. Wiele tu motorówek, połowa ich właścicieli prawdopodobnie nigdy nie siedziała w canoe. Przelatują tuż obok nas na pełnym gazie, musimy ustawiać canoe do fali. Ci bardziej zorientowani lub lepiej wychowani zwalniają, omijając nas szerokim łukiem i grzecznie pozdrawiając. Skręcamy w Wanapitei River. Dziwnie tu, płaskie brzegi, mokradła, liściaste drzewa z korzeniami jak mangrowce. Ale pusto i dziko, mimo że części rzeki nie obejmuje park prowincyjny. Udaje się nam zobaczyć czaplę na sośnie, rzadki widok. Stopniowo pojawiają się skaliste brzegi, dopływamy do French River Western Channel, a stąd wpływamy w Main Outlet. French River zamienia się w jezioro, zresztą trudno wyczuć czasami, że to w ogóle rzeka. Tu mamy pierwszy kemping. Już skały, ale zalesione. Dużo miejsca, piękny widok z namiotu. Chyba nie ma brzydkich miejsc kempingowych na French River. Koty szczęśliwe, że zdjęliśmy im kapoki. Fifka jednak obrażona, ma nas w nosie i chowa się do śpiwora, a Pimpek idzie zwiedzać obozowisko. Kąpiel, kolacja, błyskawiczna torebkowa pomidorowa z makaronem z polskiego sklepu, lepsza niż profesjonalne suszone jedzenie i tańsza, wieszanie plecaków z jedzeniem na drzewie przed niedźwiedziami, krótkie Polaków rozmowy przy ognisku. Dlaczego krótkie? O zachodzie słońca następuje zmasowany atak komarów. Czegoś takiego nie widziałam w życiu. Żadna siatka, żaden deet nie pomoże. Paniczna ucieczka wszystkich do namiotów. Tu dobijanie resztek. Na ściankach namiotu liczne plamy krwi z nasyconych potworów. Po co wieszać jedzenie na drzewie, przecież nie ma lepszego wabika dla niedźwiedzia niż zakrwawiony namiot. W powietrzu jazgot milionów skrzydełek. I noc, niestety na karimatach, twardo. Jak się ma koty, to dmuchane materace wykluczone.


Dzień drugi. Ruszamy rano, nie spiesząc się. Trochę się niepokoję, bo wiatr coraz silniejszy, a dzisiaj mamy wpłynąć na otwarte wody Georgian Bay, przepłynąć nimi parę kilometrów w lewo i wpłynąć pod prąd do kolejnej odnogi French River. Boję się płynąć otwartą wodą ze względu na koty. Mijamy tzw. Elbow. Wygląda jak rozgwiazda, rozchodzą się z niego ramiona rzeki we wszystkie strony, piękne miejsca kempingowe ze skałami łagodnie wchodzącymi do wody. Bez mapy ani rusz, łatwo się można zgubić nawet z nią. Tu pierwszy króciutki, 180-metrowy portage, czyli przenoska. Tuż przed nią ktoś woła z kempingu, że nie jest tak źle. Nie wiem, o co mu chodzi. Może trzeba wciągać canoe na skały na przenosce? Wypakowujemy się, koty idą same. Droga łatwa. Pakujemy się. I widzę, o czym facet mówił. Nie dopatrzyliśmy się na mapie, a jest zaznaczone, "rapids". Szeroka rzeka nie była w stanie pokonać stromych skał i zacieśniła się nagle w kilkunastometrowym wyżłobieniu, spiętrzając się gwałtownie. Spad nieduży, ale jest. Nie ma go jak obejść, trzeba przepłynąć. Edyta z Tomkiem idą na piechotę zobaczyć, którędy najlepiej go pokonać. Chcą nam też zrobić zdjęcie. Andrzej nie chce czekać. Płyniemy. W ostatniej chwili zdejmuję karimatę przykrywającą koty, na wypadek wywrotki, żeby ich nie zablokowała pod canoe. To pierwszy błąd. Wybieramy środek nurtu, oceniając, że nie ma tam kamieni. Błąd drugi. Spadamy z nurtem. Canoe gwałtownie pchnięte siłą wody zanurza się, fale wlewają się dokładnie pośrodku łodzi, kompletnie zalewając odkryte koty. Ale przepłynęliśmy. Za nami płyną Zygmunt z Bogdanem i Edyta z Tomkiem. Po naszych doświadczeniach wybierają trasę bokiem i przepływają bez problemów. Umoczone koty wyłażą na plecaki, nie chcą siedzieć w wodzie. Nie mamy jak jej jak wylać, brzegi niedostępne. Odnoga rzeki przechodzi w prosty kanał otoczony wysokimi pionowymi skałami z prawej, niskimi z lewej strony, charakterystyczny efekt działania lodowca. Wychodzi wprost na otwarte wody Georgian Bay. Tu już naprawdę wieje, zaczynamy mieć problemy z ustawieniem canoe pod fale. Płyniemy blisko brzegu, na wypadek wywrotki.
Mijamy kilka cottage'ów, zardzewiałe resztki jakiejś maszyny parowej po lewej stronie, ginące ślady istniejącego tutaj w XIX w. miasteczka, potem robi się dziko. Na prawym brzegu dwa niedźwiedzie. Kilkanaście metrów przed nami rzekę przepływa łoś. Fantastyczny widok. Nie wytrzymuję, wyciągam aparat. Canoe się obraca, Andrzej krzyczy, żebym wiosłowała, bo nas wywali. Usiłuję wiosłować i robić równocześnie zdjęcie. Łoś jest, ale nieostry oczywiście. Szkoda. Mimo wiatru Tomek decyduje, że pokonujemy otwarte wody Georgian Bay, bo jutro może być gorszy wiatr. O dziwo, powoli się uspokaja. Już bez strachu spokojnie mijamy dziesiątki wysepek. Na niektórych malutkie niepozorne stare domki. Nie wiem, jak tu wytrwały dziesiątki lat, że ich wiatry nie zdmuchnęły. Domki wyglądają na nędzne, ale wiem, że taka wysepka z chatką kosztuje tu miliony dolarów.


Wpływamy w labirynt granitowych wysp i wysepek. Próbujemy znaleźć kemping. Przydałaby się tu nić Ariadny, bo mapa nie wystarcza. Jest kemping. Po prawej wyspa – na niej czarny niedźwiedź, następna wyspa – niedźwiedź, naprzeciwko – niedźwiedzica z małym. Nigdy w życiu nie widziałam tylu niedźwiedzi na raz. Widzą nas, nie boją się. Robi się nam trochę nieswojo. Rozbijamy namioty, Tomek prawie wdeptuje w grzechotnika Massasauga. Straszy nas, grzechotkę słychać na kilkanaście metrów. Trzeba uważać na koty. Płyniemy z Andrzejem spenetrować różowogranitowy labirynt. Każda skała inna, każda niepowtarzalna, wyrzeźbiona w inny wzór. Rozpalamy ognisko. Edyta wszczyna alarm, z wyspy naprzeciwko, oddzielonej kilkunastoma metrami wody, rzuca się do wody niedźwiedzica i płynie do nas. Ja rzucam się do namiotu po sygnalizacyjną trąbkę na powietrze (w Canadian Tire za kilkanaście dol.), jeden sygnał – niedźwiedzica zawraca i czeka na małego, drugi – uciekają w panice. Takimi trąbami, czego byliśmy świadkami, oczywiście silniejszymi, w Górach Skalistych rangersi przepłaszają niedźwiedzie grizzly. Oprócz gazu pieprzowego, który mamy przypięty do pasków, to świetna broń, jedyna, bo ontaryjski rząd broni palnej człowiekowi w parkach nosić nie pozwala. Obserwujemy wylęgające się jętki. Mewy latają jak oszalałe, zgarniając je do otwartych dziobów jak do sieci tuż nad naszymi głowami. Jakby mało było atrakcji, kilka metrów od nas bobrowe żeremie. Bobry w ogóle nie przejmują się naszą obecnością, kursują w tę i we w tę, taszcząc w pyszczkach trawy. Obserwujemy się wzajemnie. Czuję się trochę jak nieproszony gość w cudzym domu. Potem wieczorny rytuał, kolacja, wieszanie plecaków na linie na drzewie, krótkie Polaków rozmowy przy ognisku, bo o zachodzie kolejny atak komarów. Uciekamy przed nimi szybciej niż niedźwiedzica przed nami.


Dzień trzeci. W gąszczu granitowych wysepek szukamy drogi do Bass Lake i French River Eastern Outlet. Nie czuć zupełnie, że płyniemy pod prąd. Im dalej w głąb lądu, tym więcej białych sosen na skalistych wysepkach. Potargane wiatrem, gałęzie dramatycznie wykrzywione w stronę lądu. Niby są charakterystycznym elementem Tarczy Kanadyjskiej, ale mi przypominają jedwabne japońskie malowanki. Docieramy do drugiej przenoski, 260 metrów. Malowniczy wodospad wypryskuje ze skał. Stary pomost z drabinką, kiedyś tu ludzie używali życia. Bogdan w krzakach wynajduje taczki, widać służą właścicielom cottage'ów do przewożenia rzeczy, pozwalamy sobie je wykorzystać do przewiezienia plecaków. Po drugiej stronie opuszczone kabiny. Stare domki z pootwieranymi drzwiami i wybitymi oknami. Naprzeciwko skały. Nie ma tu już ludzi. Piękne miejsce. Jest tak gorąco, że włazimy w ubraniu do wody. Docieramy ponownie do The Elbow, skręcamy w prawo i docieramy do kempingu na wysokiej skale. Koty zwiedzają okolicę. Tu część ekipy włazi do wody, my płyniemy na obserwację wykluwających się ważek i penetrację okolicznych skałek. Wieczorem jesteśmy przygotowani, ognisko wcześniej, po dziewiątej oczekujemy komarzego ataku – jest jak w banku, o zachodzie. Uwaga nadchodzi, koma trzy. Nie ma wyjścia, jak dzieci przed dziesiątą idziemy spać. Dzień czwarty – powrót. Okazuje się, że piętnaście minut od nas była marina, gdzie można było kupić lody, gdyby człowiek wiedział... Przez Wanapitei Bay i potem Hartley Bay wracamy do mariny, ale delta French River jest wielka, mnóstwo nowych tras przed nami...


Dojazd do Hartley Bay Marina, punktu startu i punktu docelowego. Z Toronto ok. 300 km: hwy 400 jedziemy na północ w stronę Sudbury. 400-tka zamienia się w hwy 69 w Parry Sound. Jedziemy dalej, mijamy most na French River (tu jest nowy budynek Visitor Centre, gdzie możemy kupić mapy, zezwolenie i zasięgnąć informacji), po lewej zobaczymy French River Trading Post. Za nim skręcamy w lewo w Hartley Bay Road, nią jedziemy do samego końca ok. 15 min. Tu jest marina. Z Toronto zajmie nam to ok. 3,5 – 4 godz. W tej marinie możemy zarezerwować canoe. Ceny: parkowanie samochodu 10 dol. za dzień, canoe 30 dol. za dzień (jeśli oddamy przed godz. 10.00 rano, nie policzą nam za ten dzień, płatność po powrocie). Tel. do mariny: 705-857-2038. Startować można z innych marin. We French River Provincial Park nie ma rezerwacji, mimo że kempingi są numerowane, zezwolenie (permit) wykupuje się w marinach zaznaczonych na mapie jako "acces point" lub w Visitor Centre przy moście, kosztuje ok. 12 dol. za dzień.



Joanna Wasilewska
Zdjęcia: Joanna Wasilewska/Andrzej Jasiński

Opublikowano w Turystyka
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.